"Na początku wydawało mi się, że nasz związek to spełnienie marzeń – ona piękna, zaradna, zawsze w biegu, pełna energii. Ale dziś widzę, że ta energia kończy się tam, gdzie zaczynają się domowe obowiązki. Moja żona urządziła sobie życie jak w bajce, a mnie obsadziła w roli Kopciuszka. Mam tego po dziurki w nosie".
Publikujemy list naszej czytelniczki. Tekst został zredagowany przez Styl.fm. Czekamy na historie pod adresem: [email protected]. Wybrane teksty opublikujemy. Zastrzegamy sobie prawo do redakcji tekstu.
Królowa życia, ja – poddany
Sylwia zawsze była kobietą, która dbała o siebie w najmniejszym detalu. Już w okresie narzeczeństwa czułem, że ma nieco "księżniczkowe" podejście do życia, ale wtedy było to raczej urocze. Fryzjer raz w tygodniu, kosmetyczka co dwa, a każda wizyta w galerii handlowej kończyła się nową sukienką. Nie przeszkadzało mi to, bo ja sam uwielbiałem patrzeć na jej uśmiech, kiedy przymierzała coś, co podkreślało jej piękno.
Problem zaczął się, kiedy przestaliśmy być narzeczonymi, a zaczęliśmy być... rodziną. Wtedy bajka się skończyła – oczywiście tylko dla mnie. Sylwia dalej robiła zakupy, chodziła do fryzjera i wstawiała zdjęcia na Instagram, ale dom? Cóż, ten musiał ogarniać ktoś inny, czyli ja.
Jej porządki to czysta fikcja
Kiedyś próbowała udawać, że ogarnia dom, żeby nie było, że jest leniwa. Dziś nawet nie stara się ukrywać, że obowiązki domowe są dla niej "poniżej godności". Jeśli już coś robi, to na pokaz. "Sprzątała" łazienkę? Rano w lustrze widzę smugi pasty do zębów, a na podłodze leżą jej włosy. "Pozmywała" naczynia? Pewnie, szkoda tylko, że większość z nich i tak muszę poprawiać, bo są niedomyte.
A co na to Sylwia? Zawsze to samo:
Przesadzasz.
Nie dajmy się zwariować.
albo
Ważne, że zrobiłam cokolwiek.
Nie potrafię pojąć, jak można mieć tak lekceważące podejście do domu, w którym się mieszka.
Galerie handlowe ponad wszystko
Z Sylwią każdy weekend wygląda identycznie. Nie ma mowy o relaksie czy wspólnym czasie w domu. Pierwsze miejsce na jej liście priorytetów zajmuje wyjazd do galerii handlowej. I nie, nie dlatego, że faktycznie czegoś potrzebuje – to po prostu jej ulubiona forma spędzania czasu. Zawsze znajdzie "idealną" wymówkę: a to nowa kurtka, bo stara jest niemodna, a to buty na obcasie, bo przecież tamte "źle się komponują".
Dla mnie galerie to katorga. Chodzę za nią jak cień, taszczę torby, podziwiam zakupy, a potem płacę za wszystko. Wiesz, co mnie najbardziej dobija? Kiedy wracamy, ona pada na kanapę zmęczona "ciężkimi zakupami" i stwierdza, że nic już dziś nie zrobi, bo przecież tyle godzin "walczyła" w sklepowych przymierzalniach.
Wypaliłem się
Nie raz, nie dwa próbowałem porozmawiać z Sylwią o podziale obowiązków. Chciałem, żebyśmy ustalili, kto czym się zajmuje, żeby było sprawiedliwie. Ale jej argumentacja powaliła mnie na kolana. Według niej każdy w małżeństwie ma swoją rolę. Ona dba o wygląd, o siebie, o nasze "publiczne wizerunki", a ja... o resztę. Serio? Czyli to, że wracam zmęczony z pracy i sprzątam, gotuję, ogarniam dom, jest moją rolą? Sylwia nazywa to "wspieraniem rodziny".
Co więcej, ona uważa, że to ja mam problem, bo chcę, żeby była "robotem sprzątającym". Nie chodzi mi o to, żeby Sylwia zamieniła się w perfekcyjną panią domu. Chciałbym po prostu, żeby widziała we mnie partnera, a nie pomoc domową, która odwala za nią robotę.
Zaczynam tracić cierpliwość. Po pięciu latach czuję, że Sylwia nie szanuje ani mnie, ani mojego wysiłku. Ciągle słyszę, że jestem przewrażliwiony, że przesadzam, że to normalne, że facet ma "zapewniać". Ale ja nie chcę tylko zapewniać. Chcę czuć, że jesteśmy zespołem, który wspólnie dba o to, żeby nasz dom był miejscem, gdzie chce się wracać.
Na razie nie wiem, co z tym zrobić. Coraz częściej zastanawiam się, czy to ma sens. Nie tak wyobrażałem sobie życie we dwoje.
Łukasz