"'To jakiś żart' – pomyślałem, kiedy żona dała mi kartkę z dokładnym wyliczeniem, ile 'jesteś mi winien' za pranie, gotowanie i sprzątanie. Przyznaję, w pierwszej chwili zagotowałem się ze złości. Jak to możliwe, że ktoś, kto od lat mieszka ze mną pod jednym dachem, ma czelność oczekiwać zapłaty za coś, co jest jego obowiązkiem. Ale kiedy emocje opadły, zacząłem się zastanawiać: czy faktycznie czegoś nie przegapiłem".
Publikujemy list naszego czytelnika. Tekst został zredagowany przez Styl.fm. Czekamy na historie pod adresem: [email protected]. Wybrane teksty opublikujemy. Zastrzegamy sobie prawo do redakcji tekstu.
Rachunek, który rozwalił mi system
Żona, Marlena, ostatnio często narzekała. To ją bolało, że znów musiała prać moje rzeczy, to była zła, że zostawiłem kubek na stole. Wiecie, jak to jest – kobiety zawsze znajdą coś, co "robimy nie tak". Zwykle macham na to ręką, ale tego dnia posprzeczaliśmy się o drobiazg. Powiedziałem coś w stylu:
Wszyscy mają swoje obowiązki, ty też. Gotowanie i sprzątanie to przecież normalne rzeczy.
Marlena tylko spojrzała na mnie, jakby chciała mnie zabić wzrokiem. Nic nie powiedziała, ale kilka godzin później położyła na stole kartkę. "Rachunek" – tak było napisane na górze. A pod spodem szczegółowe wyliczenie: pranie – 5 zł za jedno, gotowanie – 15 zł dziennie, sprzątanie – 20 zł za godzinę. Na dole sumka: 1250 zł za ostatni miesiąc.
Oczywiście od razu mnie zagotowało. Jak można wyceniać coś, co powinno być normalne w związku? Życie razem to przecież wspólne obowiązki, a nie jakieś "usługi za pieniądze". Powiedziałem jej to wprost, a ona tylko się uśmiechnęła i rzuciła:
No tak, bo według ciebie moja praca nic nie jest warta, co? To dlaczego ty nie robisz tego wszystkiego sam.
Trochę mnie zatkało, bo w sumie… miała rację. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz włączyłem pralkę albo ugotowałem coś więcej niż herbatę. W mojej głowie to zawsze było "jej zadanie". Ale czy to znaczy, że miałem za to płacić?
Nie wiedziałem, że tak widzi nasze małżeństwo
Wieczorem Marlena przyszła do mnie, żeby wyjaśnić całą sytuację.
Nie chodzi o to, żebyś mi płacił. Chodzi o to, żebyś zrozumiał, że ja też pracuję. Tylko że moja praca jest w domu i nikt jej nie docenia. Ty masz swoją pensję, premie, awanse. Ja mam za to ciągle te same obowiązki, które ty traktujesz jak coś oczywistego
– powiedziała.
Muszę przyznać, że mnie to trochę ruszyło. Marlena nie pracuje zawodowo, bo poświęciła się rodzinie – wychowaniu dzieci, dbaniu o dom. Nigdy tego nie kwestionowałem, bo wszystko działało jak w zegarku. Ale może właśnie dlatego? Bo nigdy nie musiałem się tym martwić.
Pranie, gotowanie i rachunek za uwagę
Nigdy nie zastanawiałem się, ile czasu i energii Marlena wkłada w ogarnianie tego wszystkiego. Pranie, gotowanie, zakupy, opieka nad dziećmi – to przecież cały etat, a nawet dwa. Zawsze myślałem, że to "jej rola”" w naszym małżeństwie, tak jak moja to zarabianie pieniędzy. Ale może przez to nie zauważałem, jak bardzo się poświęca?
Zdałem sobie sprawę, że kiedy ja wracam zmęczony po pracy, to Marlena tak naprawdę wcale nie ma "wolnego". Nie ma premii za nadgodziny ani weekendów. I może właśnie o to jej chodziło – żeby mi to uświadomić.
Nie powiem, że od razu zostałem mistrzem prania i gotowania. Ale od tamtej rozmowy zacząłem bardziej zwracać uwagę na to, co się dzieje w domu. Uczę się prostych rzeczy – wstawienia pralki, ugotowania obiadu czy posprzątania po sobie. W końcu to nie kosztuje aż tyle wysiłku, a przynajmniej pokazuje, że doceniam to, co Marlena robi dla naszej rodziny.
Czy rachunek był przesadzony? Pewnie trochę tak. Ale zadziałał. Pokazał mi, że żona nie chce pieniędzy, tylko mojego zaangażowania i szacunku. I może właśnie tego potrzebuje wiele kobiet – żeby ich praca w domu była zauważana i doceniana.
Wojtek