"Ostatnio nawet powiedział, że powinnam się bardziej starać, to mu odpowiedziałam, że to nie restauracja. Jak chce mieć wymarzony obiad, to niech sam ugotuje, droga wolna. Ja chętnie zjem po pracy. Po tej wymianie zdań obraził się i nie odzywał się do wieczora, a wieczorem stwierdził, żebym w takim razie w ogóle dla niego nie gotowała. Następnego dnia zamówił sobie catering. Puści nas z torbami".
Publikujemy list naszej czytelniczki. Tekst został zredagowany przez Styl.fm. Masz historię do opowiedzenia? Prześlij ją na: [email protected]. Wybrane teksty opublikujemy. Zastrzegamy sobie prawo do redakcji tekstu.
Za jedzenie w domu odpowiedzialna jestem ja
Kochani, poradźcie coś, bo ten facet kiedyś doprowadzi mnie do białej gorączki... Chodzi o mojego męża. Mieszkamy razem od ślubu, czyli jakieś dwa lata. Obowiązkami domowymi się dzielimy, ale gotowanie zostaje w całości po mojej stronie, bo szanowny pan Paweł twierdzi, że on w gary nie umie. Jedyne, co potrafi zrobić, to popcorn w mikrofalówce, ziemniaki z wody albo płatki kukurydziane zalane zimnym mlekiem, bo przecież na podgrzanie już mu szkoda wysiłku. Kompletnie po linii najmniejszego oporu.
Trochę mnie to dziwi, bo jego mama gotuje fantastycznie, przez co zupełnie nie mogę zrozumieć, czemu mój ukochany nie przejął tego bakcyla po niej. Ja nie jestem taką zdolną kucharką, ale coś tam umiem. Od czasu studiów (czyli od 19. roku życia) mieszkałam sama, musiałam sobie ogarnąć posiłki i nauczyłam się gotować. Kocham piec ciasta i różne drobne słodkości, ale tego z kolei Paweł w ogóle nie je, bo - jak mówi - dba o linię.
W każdym razie wyżywienie rodziny siłą rzeczy spadło na mnie. Zmywanie też, bo Paweł tego też nie lubi. Myślałam, że skoro Paweł nie przykłada nawet minimalnej wagi do tego, żeby zadbać o swoje posiłki, to ja mam wolną rękę i mogę gotować to, co umiem i co lubię.
A ja kocham makarony, kasze, dużo świeżych warzyw, zupy... Pierogi, naleśniki... albo po prostu jakieś danie jednogarnkowe i wtedy nawet nie zawracam sobie głowy skrobaniem i gotowaniem ziemniaków.
Poza tym pracuję i często muszę żonglować obowiązkami i przygotowywać ten obiad między spotkaniami albo wręcz podczas zebrania! Wszyscy i tak siedzą z wyłączonymi kamerami, wyciszam sobie mikrofon i działam, jednocześnie słuchając szefa.
Często też gotuję więcej, żeby wystarczyło na dwa dni. Od jedzenia dwa dni z rzędu tego samego jeszcze nikt nie umarł. Jednak tu zaczynają się schody...
Mężowi nie pasuje moje jedzenie. Zamówił sobie własne
Paweł, zamiast się cieszyć, że przychodzi na gotowe i ma obiad podstawiony niemal pod nos - musi tylko wyjąć talerz i sztućce, podnieść pokrywki i sobie nałożyć - to ten jeszcze narzeka!
Że drugi dzień z rzędu ziemniaki i kotlet (a sam chciał dzień wcześniej), albo że warzyw za dużo, on nie jest królikiem, żeby jeść tyle zieleniny. Zupy w ogóle nie chce tknąć, potem ja muszę sama ją jeść przez 3-4 dni, przez co następnego dnia gotuję tylko dla niego te ziemniaki i jakiś kawał mięcha, żeby nie marudził, że głodny. Ale i to nie pasuje, bo on by co innego chciał.
Ostatnio nawet powiedział, że powinnam się bardziej starać, to mu odpowiedziałam, że to nie restauracja. Jak chce mieć co innego, to niech sam ugotuje, ja chętnie zjem po pracy. To się obraził i nie odzywał się do wieczora, a wieczorem stwierdził, żebym w takim razie w ogóle dla niego nie gotowała.
Nazajutrz zrobiłam spaghetti bolognese, które lubi (choć narzeka, że za ciężkie)... A on podziękował, mówiąc, że już jadł. Bardzo się zdziwiłam, bo czasowo wyglądało to tak, jakby przyjechał prosto z pracy. Kiedy i gdzie miał niby zjeść?
Cóż, od tamtej pory faktycznie nie chce moich obiadów... Przyznał się za to, że raz, a dobrze rozwiązał nasze problemy. Mogę sobie gotować, co mi się żywnie podoba, a on zadbał o siebie. Wiecie, co się okazało? Zamówił sobie catering dietetyczny do biura... Myślałam, że z krzesła spadnę!
I to zachwalał, że taki "tani"... zaledwie 100 zł na dzień! O Boże, ile? Za 100 zł to my mieliśmy obiady na 5 dni dla 2 osób, a nie plastikowe pudełka na jeden dzień dla jednej... Toż to miesięcznie wychodzi horrendalna suma. Mieliśmy odkładać na wakacje w Tajlandii, a on to teraz przeje z głupiego kaprysu?
Jestem wkurzona i jest mi przykro, że nie docenia moich starań w kuchni. Żeby jeszcze sam choć palcem kiwnął... Co ja mam z nim zrobić, żeby zaczął się zachowywać normalnie, a nie robił takie cyrki i jeszcze wydawał na to mnóstwo naszych pieniędzy?
Dominika