"Zauważyłam, że moje życie jest monotonne i nieambitne. Poza tym czuję się niedowartościowana i niedoceniona przez innych, a najgorsze jest to, że także przez samą siebie. Właśnie dlatego wyciągnęłam kilka stówek ze skarbonki i postanowiłam pójść do jednej z restauracji, w której nigdy nie byłam. To lokal na poziomie, a wystrojem przyprawia o zawrót głowy. Nigdy nie byłam w takim miejscu, więc chciałam to zmienić i poczuć się przez to lepiej. Wyszło na odwrót".
Publikujemy list naszej czytelniczki. Tekst został zredagowany przez Styl.fm. Masz historię do opowiedzenia? Prześlij ją na: [email protected]. Wybrane teksty opublikujemy. Zastrzegamy sobie prawo do redakcji tekstu.
Kiedy chcesz być burżujem, ale słoma z butów wychodzi
Tak najchętniej skomentowałabym tę sytuację, jaka mi się przydarzyła, choć teraz się z tego śmieję, to wtedy nie było mi do śmiechu. No ale do rzeczy. Przez kilka ostatnich miesięcy czułam się źle ze swoim życiem. Miałam monotonne życie, dużo pracy, stresu, ogarniania wszystkiego, a inni tylko ode mnie oczekiwali.
Wymagania rosły, ja starałam się wszystkim zaimponować, zapominając o sobie. W ten sposób nikt mnie nie docenił, nie powiedział dobrego słowa, ani nie poklepał po plecach. Tylko słuchałam, że mogę więcej, lepiej, szybciej. Miałam tego dość, czułam że nie jestem dobra w niczym i na nic nie zasługuję.
Każdego dnia po pracy w drodze do domu mijam restaurację na rynku w moim mieście. Lokal jest bardzo luksusowy i nigdy tam nie byłam. Ani jako osoba zaproszona przez innych, ani tym bardziej sama z własnej inicjatywy. Twierdziłam, że to nie dla mnie i że za wysokie progi, jak na moje nogi.
Mnie też się coś od życia należy!
W końcu, kiedy mąż znowu oczekiwał ode mnie gruszek na wierzbie i się o to pokłóciliśmy, powiedziałam basta! Namówiłam koleżankę z pracy, która ma bogatego męża, więc była tam kilka razy w omawianej restauracji na kolacji, aby się tam wybrać. Iwona była zaskoczona moją propozycją, ale ostatecznie się zgodziła. Jednak umówiłyśmy się na sobotę i tak też zarezerwowałyśmy stolik, więc każda przyszła osobno.
Nigdy nie przyglądałam się wejściu, bowiem w snach nie marzyłam, że tam będę. Wystrojona jak stróż w Boże Ciało przyszłam pod lokal i zaskoczyło mnie to, że a progi są wysoko osadzone, ale co tam, dałam radę w szpilkach i sukience przejść przez nie. Kelnera nie było przy wejściu, co mnie zdziwiło, bo myślałam, że w takich restauracjach czekają na gościa od drzwi, ale trudno. To wszystko widziała moja koleżanka, która już na mnie czekała.
Kiedy podchodziłam do naszego stolika, śmiała się ze mnie do rozpuku. Od słowa do słowa dowiedziałam się, że weszłam.... oknem, a nie drzwiami. Po prostu w tej restauracji, jak i innych luksusowych okna są duże i długie. Jak się później zorientowałam, najprawdopodobniej widziała to też obsługa.
To była najdłuższa i najdroższa kolacja w moim życiu. Najadłam się, ale głównie wstydu.
Barbara